Ja tydzień temu byłem "hospitalizowany". Dwa dni przed terminem zgłoszenia musiałem przejść test na covid. Testują między 9:00 a 11:00, do testu ok. 50 osób. Stoją grzecznie w kolejce, ja gdzieś dwudziesty. W końcu testy ruszyły. Kolejka stoi na świeżym powietrzu, ziąb, piździ. Po 15 minutach wyszedł pierwszy stestowany. Następni co 5 minut. Ja wyszedłem o 10:45, nie wiem co z pozostałymi, bo nie czekałem, tylko pojechałem do domu. Następnego dnia dostałem telefon, że jestem negatywny, więc jutro mam się zgłosić do szpitala. To "jutro" było dokładnie, co do minuty, tydzień temu.
Po przejściu papierkologii na izbie przyjęć mogę jechać na 7 piętro. Zgłosiłem się u pielęgniarki, papierki podpisałem i " niech pan idzie na salę A3, tam na końcu korytarza". Idę, szukam - nie ma takiej sali. Wracam do kobitki, mówię, że tam na drzwiach tylko numery są 700-coś. "No tak, bo to już nowa numeracja jest, teraz 719". Aha, dobra idę. Wchodzę - sala 3-osobowa, dwóch już jest, ja trzeci. Ale coś wali gó_wnem, smród jak pierun. Zaglądam do łazienki - nas_rane i woda nie spuszczona. To jeden z pacjentów, ten słabo kontaktowy. Spuścilem wodę - smród po pewnym czasie wywietrzał, bo lufciki pootwierane.
Następnego dnia zacząłem badania. Mam zjechać na zero i do bloku A na tomografię. Załatwiłem, wracam:
- Paanie, nie jedź pan tymi windami, bo jadą przez pierwsze piętro, a tam Covid!
- A jak mam zjechać na zero?
- A tamtymi windami.
A przy tamtych windach z jednej strony Covid stefa zielona, z drugiej Covid strefa żółta i snują się kosmici.
Dobra, mam maseczkę. Jeździłem jeszcze dwa razy na zero na prześwietlenie, bo na tomo jakieś włókienka wyszły w płucach. W piątek dostałem wypis , ale opuścić szpital mogłem dopiero w sobotę rano.
Minęło 5 dni. Czuję zapachy, nie mam gorączki, czyli chyba dobrze, maseczka zadziałała
