politycznie niepoprawne - Demokracja

Tu można porozmawiać na dowolny temat nie koniecznie związany z tematyką maszyn i CNC
Awatar użytkownika

Autor tematu
Piotrjub
Moderator
ELITA FORUM (min. 1000)
ELITA FORUM (min. 1000)
Posty w temacie: 2
Posty: 1494
Rejestracja: 11 kwie 2005, 13:00
Lokalizacja: Gdansk

politycznie niepoprawne - Demokracja

#1

Post napisał: Piotrjub » 07 sty 2009, 00:57

politycznie niepoprawne

Demokracja

Przypowieść, którą przytoczę, nie została wymyślona przeze mnie. Przeczytałem ją kiedyś u Williama F. Buckleya Jr., amerykańskiego publicysty, który też jej nie wymyślił, tylko gdzieś zasłyszał.
Wyobraźmy sobie dziesięciu panów: A, B, C, …, J jedzących obiad w restauracji. Umówili się, że przy wyjściu rachunek podzielą tak, iż pierwszych czterech – A, B, C i D – nie płaci nic, E płaci 1% rachunku, F – 3%, G i H odpowiednio 7 i 12%, I – 18, a na koniec pan J zapłaci pozostałe 59%.
Oczywiście taki podział jest nierówny, ale pan J jest najbogatszy z wszystkich, więc stać go na to, I jest bogatszy niż H, H bogatszy niż G i tak dalej, więc uznano, że tak będzie sprawiedliwie. I przez jakiś czas umowa funkcjonowała: przyjaciele jedli, płacili i byli zadowoleni.
Aż tu nagle coś się zmieniło: właściciele restauracji, widząc, że panowie są stałymi klientami, udzielili im rabatu i obniżyli kolejny rachunek o 20%. Oznaczało to, że teraz wszyscy będą płacić o 20% mniej. Panowie A, B, C i D podnieśli krzyk: jak to, wszyscy teraz zarabiają o 20% więcej, a my nic na tym nie zyskaliśmy! (Skoro przedtem nie płacili nic, to i nie odczuli obniżki cen – jakkolwiek by liczyć po odjęciu 20% od zera nadal pozostaje zero!).
A panowie E, …, H byli oburzeni – co prawda teraz płacili o 20% mniej, ale ich oszczędności były mniejsze niż oszczędności najbogatszego – pana J, tego, który dotąd pokrywał ponad połowę rachunku.
Przypowieść ta, przytoczona przez Buckleya, miała zilustrować absurdalność sztandarowego zarzutu, który wytaczano przeciwko obniżce podatków dokonanej przez prezydenta Busha: a mianowicie, że na obniżce podatków korzystają głównie bogaci. Otóż społeczeństwo funkcjonuje tak, jak opisana grupa przyjaciół: stosunkowo liczna grupa należąca do klasy niższej oraz niższej średniej płaci znikomy odsetek pieniędzy wpływających do skarbu państwa – właśnie dlatego, że jest najbiedniejsza. Sporo ponad 90% wpływów podatkowych płaci grupa wyborców zarabiająca powyżej średniej.
Konkretne liczby i procenty różnią się nieco w poszczególnych krajach, ale ogólna zasada pozostaje prawdziwa, zarówno w Polsce, jak i Szwecji czy USA: górne 1% podatników płaci przynajmniej połowę wszystkich podatków.
Tyle analogia opisana przez Buckleya. Historia ta ma jednak jeszcze drugie dno, które nie każdy dostrzega. W szczególności nie zauważył go Buckley ani też autorzy opisywanej przypowieści.
Powiedzmy, że panowie A, B, …, J nadal płacą za jedzenie tak, jak się umówili, ale menu, czyli spis potraw, które zamawiają – wybierają w drodze głosowania. Co wtedy?
Nietrudno przewidzieć, co będzie: panom A, B, C i D jest zupełnie obojętne, co zamówią, bo nic nie płacą. Będą więc głosować za potrawami najdroższymi: wino – tylko najlepsze, nie jakiś sikacz. Oczywiście kawior. Homar też może być. Restauracje też będą wybierać wielogwiazdkowe. No i oczywiście, jedzenie – nie w małych ilościach. Jeśli coś zostanie, to się wyrzuci. Oni nie płacą, więc nie ich zmartwienie, ile wyniesie rachunek!
Panowie E i F płacą tylko część rachunku, więc jedzą więcej, niż płacą. Nie mają zatem specjalnego interesu, żeby oszczędzać. Niemniej jednak, gdy rachunek stanie się zbyt wysoki, to nawet ich niewielki wkład okaże się duży (jeden procent od dużej sumy też może być dużą sumą!) – dlatego ci średniacy trochę się wahają przy głosowaniu, aby jednak nie zamówić zbyt wiele i zbyt drogo. Za to ostatni, pan J, jest prawie zawsze przegłosowywany. Co prawda on potem płaci większość rachunku, ale głupio mu powiedzieć pozostałym, aby nie przesadzali – jeszcze go zakrzyczą, że jest skąpy…
Ta zabawa może trwać przez jakiś czas – kolejne rachunki za kolejne obiady będą coraz wyższe, aż w końcu pan J uzna, że to nie ma sensu i że choć on bardzo sobie towarzystwo pozostałych ceni, to jednak nie stać go na kolejne posiłki z nimi. I po kolejnym głosowaniu dyskretnie się z restauracji ulotni, pozostawiając resztę z ogromnym niezapłaconym rachunkiem, który przerasta ich możliwości finansowe.
Tyle analogia.
Społeczeństwo funkcjonuje dokładnie w taki sam sposób: wszyscy obywatele mają prawo głosu na temat tego, jak mają wyglądać wydatki publiczne. I głosują: dopłaćmy tyle do bankrutujących kopalń, tyle dajmy nauczycielom, tyle pielęgniarkom, tyle urzędnikom. Tyle zapłaćmy twórcom kultury – bo na kulturze nie można oszczędzać, no nie?
Wydawanie pieniędzy publicznych jest łatwe, proste i nikt nie ma żadnych zahamowań, aby dać miliardzik tu czy tam. Kłopoty zaczynają się, gdy trzeba te pieniądze skądś wziąć.
Państwo zarabia, nakładając na obywateli podatki. Tylko że struktura wpływów z podatków wygląda tak mniej więcej, jak płacenie za rachunek w przytoczonej przypowieści: spora grupa najbiedniejszych nie wnosi do skarbu państwa nic lub prawie nic, bo skoro mają dochód niewielki, to i podatki od dochodów niewielkich są zerowe. Natomiast większość wpływów podatkowych pochodzi od bardzo niewielkiej grupy najbogatszych.
To bardzo ważne: oznacza bowiem, że budżet państwa zależy – tak naprawdę – od dobrej woli bogaczy, takich jak pan J. Możemy im podatki podnieść, ale tylko do pewnego stopnia. Gdy się staną za wysokie – przestaną je płacić.
Z doświadczenia wiem, że ten punkt budzi olbrzymie protesty. „Jak to przestaną płacić?!”, krzyczą oburzeni rozmówcy. „Każe się im i zapłacą!”.
Otóż nie zapłacą. Prawa tego świata są takie, że bogatym nic nakazać nie można, jeśli zaś można, to niewiele. Bogacz, którego zaczniemy obdzierać ze skóry, szybciutko zwinie interesy i przeniesie się gdzie indziej.
Szarak, czyli na przykład pani nauczycielka historii lub języka polskiego z gimnazjum w Mławie mająca za cały majątek spółdzielcze mieszkanie w bloku – ma zerowe możliwości ukrycia dochodu, a możliwości ucieczki przed podatkami za sprawą przeprowadzki do innego kraju – też niewielkie. Gdyby chciała wyemigrować do USA, musiałaby dostać wizę (a potem tyrać w Ameryce na czarno). Gdyby chciała wyemigrować legalnie, oznaczałoby to kilkanaście lat czekania na wizę imigracyjną – bez gwarancji sukcesu. Nawet jeśli wizę dostanie, to jej kwalifikacje (nauczanie historii Polski) nie dadzą jej chleba i będzie musiała walczyć o byt, na przykład zaczynając od sprzątania domów.
Człowiek z kilkoma milionami dolarów na koncie ma możliwości bez porównania większe: każdy, kto zobowiąże się w Ameryce zainwestować pół miliona dolarów i stworzyć pięć miejsc pracy, dostanie amerykańską zieloną kartę od ręki. Pół miliona dolarów to dla wielu drobnych bankierów kieszonkowe…
To nie są żarty – o tym, jak bogacze uciekają z krajów o wysokich podatkach do krajów o podatkach niskich, można wyczytać w prasie codziennej. Szwedzki zespół ABBA płacił i płacił na szwedzki socjalizm, aż mu się to znudziło i wyjechał ze Szwecji. We Francji aktorka (nazwiska nie pomnę), która pozowała do portretu Marianny (symbolu Republiki), wkrótce potem machnęła ręką na patriotyzm i wyniosła się do Londynu. Powód: podatki. Francuska prasa podniosła larum, okrzyczano ją zdrajczynią – i nie pomogło. To jest tylko czubek góry lodowej! Większość najbogatszych podatników ucieka przed podatkami po cichu i bez zwracania na siebie uwagi.
Prawo Laffera („W drodze” 9 (349) 2002, http://www.mateusz.pl/wdrodze/redakcja/archiwum.htm ) jest bezlitosne. Jeżeli podatki podniesiemy za wysoko, wówczas dochody skarbu zamiast rosnąć, zaczną maleć. Jeżeli to zestawimy z faktem, że bardzo niewielka grupa podatników płaci nieproporcjonalnie wielką część wszystkich podatków, to skutki zaczynają być dramatyczne.
Prawo Laffera stanowi zdumiewającą prawidłowość ekonomiczną – nie dlatego że jest trudne do zrozumienia, ale dlatego że jest tak bezlitośnie oczywiste – a mimo to ogromna większość populacji nie potrafi go przyjąć do wiadomości. Praktycznie wszędzie można znaleźć uczonych ekonomistów argumentujących, że prawo to nie jest ważne, że „nie ma zależności między dochodami skarbu a poziomem podatków”, że „prawo Laffera zostało zdyskredytowane” i tym podobne. Zdumiewające jest to, że gdyby każdemu z tych profesorów kazać pracować za darmo (tzn. obłożyć go podatkiem dochodowym w wysokości 100%), to każdy z nich byłby oburzony i machnąłby na robotę ręką. Za to ci sami ludzie uważają, że gdy biznesmena obłożymy podatkiem 100%, to będzie pracował ze śpiewem na ustach i jeszcze bardziej wydajnie, niż gdyby nałożyć na niego mniejszy podatek!
Tymczasem sprawy są proste jak drut: gdy podatki podniesiemy za wysoko, bogaci przestaną płacić w pierwszej kolejności. Powiedzmy, że opodatkowujemy oprocentowanie oszczędności w banku na poziomie 50%. Co wtedy nastąpi?
Pan Kowalski, którego całe oszczędności to dwa bony lokacyjne po 10 tysięcy złotych oprocentowane na powiedzmy 10%, nie będzie miał wielkich możliwości manewru. Koszty otworzenia rachunku za granicą mogą uczynić ucieczkę z pieniędzmi do raju podatkowego niewartą zachodu. Pan Nowak mający na koncie kilka milionów (dolarów…) – to co innego. Tu oszczędności mogą być tak wielkie, że będzie mu się opłacało podjąć pieniądze i zniknąć z nimi za granicą. W dzisiejszych czasach wymaga to tylko kilku ruchów myszą na ekranie! I co mu zrobimy? Nic!
Teraz możemy zrozumieć wściekłość kanclerza Niemiec Schroedera, oburzonego tym, że w innych krajach podatki są niższe niż w Niemczech – i biznesmeni wieją z kapitałem – a on jest bezsilny. Nawet jak zmusi Polskę, Czechy i Słowację do podniesienia podatków – to pozostaje wszak całkiem sporo krajów na planecie poza zasięgiem jego władzy, w których może się skryć kapitał!
Tak samo jak współbiesiadnicy z restauracji nic nie mogą zrobić panu J, gdy ten nagle straci ochotę na wspólne kolacje.
Dawno temu, w wieku XIX, prawodawcy zdawali sobie sprawę z tego, że gdy przyznamy prawa wyborcze ludziom z klasy niższej, którzy podatków nie płacą lub płacą niewielkie, wówczas otworzymy puszkę Pandory. Większość zacznie głosować za zwiększaniem wydatków publicznych bez oglądania się na możliwości kraju. Prawo głosu przyznawano tylko ludziom spełniającym jakieś kryteria majątkowe: posiadającym kapitał, dom lub nieruchomość. Dziś jest to niestety nierealne – odebranie biedocie praw wyborczych doprowadziłoby do rewolucji.
A teraz morał z tego wszystkiego.
Demokracja oznacza, że przyszłość kraju złożono w ręce wąskiej grupy majątkowych średniaków – takich panów E i F z naszej przypowieści. Są to ludzie, którzy płacą niewielkie podatki, a w zamian otrzymują od społeczeństwa więcej, niż sami wnoszą do wspólnej kasy. Jeżeli będą ludźmi uczciwymi – potrafiącymi trzeźwo spojrzeć na rzeczywistość: „Płacę podatki, ale utrzymanie każdego mojego dziecka w szkole kosztuje więcej niż suma moich podatków, dlatego nie jest uczciwe, abym się domagał zwiększenia wydatków w sytuacji, gdy to nie ja muszę ponosić koszty” – wtedy demokracja może działać, gdyż uczciwość owej klasy średniej stanowić będzie hamulec dla finansowej nieodpowiedzialności.
Może być inaczej: może się okazać, że klasa średnia dołączy do klasy niższej i zacznie rozumować: „Co nam zależy – to nie my płacimy za wydatki publiczne! Dowalmy bogatym – niech oni płacą za nas! W skarpetkach ich puścić!” – wówczas szybciutko budżet wyrwie się spod kontroli, kapitał się ulotni, a demokracja zacznie maszerować w stronę autodestrukcji.
To obecnie zaczynamy widzieć w Europie Zachodniej.
http://mateusz.pl/wdrodze/nr371/12-wdr.htm
cały tekst na w/w linku
Ostatnio zmieniony 07 sty 2009, 01:01 przez Piotrjub, łącznie zmieniany 1 raz.



Awatar użytkownika

Autor tematu
Piotrjub
Moderator
ELITA FORUM (min. 1000)
ELITA FORUM (min. 1000)
Posty w temacie: 2
Posty: 1494
Rejestracja: 11 kwie 2005, 13:00
Lokalizacja: Gdansk

#2

Post napisał: Piotrjub » 07 sty 2009, 00:59

politycznie niepoprawne
Prawo Laffera



W Starym Testamencie znajdujemy długi opis bogactwa i przepychu dworu króla Salomona, wiele miejsca poświęcono jego mądrości, jego haremowi, królewskim budowlom i pałacom. Jednak czy to znaczy, że Salomon musiał być bardzo kochany przez poddanych?

No cóż, proszę pamiętać, że kroniki pisane są przez ludzi dworu, a więc na ogół prezentują dość subiektywny punkt widzenia. Są pisane przez ludzi piśmiennych, a nie przez chłopów pańszczyźnianych, którzy w dawnych czasach stanowili większość populacji. Gdy więc słyszymy, że ten czy ów władca był hojny, bo popierał artystów, oznacza to, że musiał swoich poddanych obciążać daninami, aby opłacić nadwornych pacykarzy. I w efekcie jego współcześni najprawdopodobniej mieli o nim zdanie zgoła odmienne od tego, które zapisali kronikarze.

Z Salomonem musiało być tak samo. Nie wiemy, co o nim sądzili jego poddani, ale chyba nie bardzo podobał im się jego dwór, na który musieli płacić mordercze podatki. W każdym razie po jego śmierci przed następcą — królem Roboamem — pojawiła się delegacja chłopów z północy królestwa z prośbą o zmniejszenie pańszczyzny.

Doradcy nowego króla najpierw zalecili mu posłuchać prośby poddanych i zmniejszyć podatki — zapewniając go, że w ten sposób zyska wielką popularność i wierność ludu. Jednak szybko zorientowali się, że mniejsze podatki to mniej ciepłych posadek w pałacu i zaczęli przekonywać Roboama, aby ich jednak nie zmniejszał, a nawet je podniósł. Chwiejny król dał się przekonać i prośbę o zmniejszenie podatków odrzucił. W odpowiedzi chłopi chwycili za broń, doszło do wojny domowej i rozpadu królestwa Dawida i Salomona na dwa państwa. Król, który pragnął mieć dwór większy od salomonowego — i dlatego podniósł podatki — musiał po wojnie domowej zadowolić się rządzeniem w maleńkim i prowincjonalnym królestwie Judy.

Tyle Stary Testament (2 Księga Kronik). Nie wiemy, na ile opisana w nim historia oddaje fakty historyczne, ale warta jest przytoczenia, gdyż argumenty doradców króla, że dla skarbu królestwa będzie lepiej, jeżeli podatki zostaną zmniejszone, stanowią chyba najstarszą ilustrację prawa, które dzisiejsi ekonomiści nazywają prawem Laffera, od nazwiska pewnego ekonomisty z administracji prezydenta Reagana.

Prezydent Bush obiecał Amerykanom wielką obniżkę podatków, wkrótce więc prasa będzie o prawie Laffera pisać do znudzenia. Przypomnijmy, o co w nim chodzi.

Pokrótce: wyraża ono zależność między poziomem opodatkowania obywateli a wpływami budżetu z tytułu podatków. Jest dość oczywiste, że jeżeli obywatele nie płacą podatku dochodowego lub — jak kto woli — stopa opodatkowania dochodów wynosi zero procent, to i dochody skarbu są zerowe. Jeżeli wprowadzimy niewielki podatek, powiedzmy jednoprocentowy, to do kasy zaczną wpływać pieniądze. Jeżeli go trochę podniesiemy, to zbierzemy trochę więcej. Ile zbierzemy, gdy stopa opodatkowania wyniesie 100%, czyli gdy obywatele będą musieli oddawać cały zarobiony dochód fiskusowi? Oczywiście zero, gdyż nikt o zdrowych zmysłach nie będzie sobie wypruwał żył po to, aby cały zarobek oddać jako podatek. Firmy obłożone stuprocentowym podatkiem zwiną działalność, a nie zapłacą.

Skoro zarówno przy poziomie opodatkowania 0, jak i 100% dochody są zerowe, oznacza to, że musi istnieć — gdzieś między 0 a 100% — taki poziom podatków, przy których wpływy są maksymalne. Inaczej mówiąc: istnieje taki poziom opodatkowania, że jeżeli je podniesiemy, zaczniemy zbierać mniej pieniędzy niż wcześniej, bo albo ludzie zaczną dochody ukrywać, albo firmy zawieszą działalność, albo dojdzie do rewolucji.

Jeszcze inaczej: jeżeli podatki są za wysokie, tak wysokie, że przekraczają ów maksymalny poziom wynikający z prawa Laffera, to aby zwiększyć dochody budżetu, nie można ich dalej podnosić, lecz trzeba je zmniejszyć.

Prawo Laffera jest intuicyjnie dość oczywiste dla każdego z wyjątkiem niewielkiej grupy zakutych socjalistów, którzy udają, że go nie rozumieją, a na każdy problem mają tylko jedną odpowiedź — opodatkować, a potem zebrane pieniądze wydać. Socjaliści próbują też podważyć to prawo, wskazując przykład cięć podatkowych dokonanych przez prezydenta Reagana, co zakończyło się wielkim deficytem budżetowym. To nie jest słuszny argument: Reagan zmniejszył podatki i w efekcie wpływy budżetu wzrosły. W Kongresie większość mieli jednak demokraci, którzy szybko przegłosowali zwiększenie wydatków w stopniu większym niż wzrosły dochody.

Ile wynosi ów maksymalny poziom opodatkowania dochodów, powyżej którego podnoszenie podatków prowadzi do strat?

Tego prawo Laffera nie mówi. Nie ma bowiem takiego uniwersalnego punktu, w każdym kraju będzie on inny. Na przykład w Szwecji podatek dochodowy osiąga w niektórych przypadkach 80%, a pomimo tego nie uciekł jeszcze z tego kraju cały kapitał. Dlaczego? Albowiem przy całym swoim rabunkowym systemie podatkowym Szwecja oferuje inwestorom stosunkowo duże bezpieczeństwo. Dwie wojny światowe pozostawiły ten kraj w spokoju, dlatego też wielu drobnych inwestorów, czyli mających po kilkadziesiąt milionów dolarów do ulokowania, zgodzi się na płacenie drakońskich podatków, wiedząc, że ich fabryki nie zostaną zrównane z ziemią przy okazji kolejnego zawirowania historii.

Oczywiście, gdyby taki inwestor miał ulokować swoje pieniądze w Polsce i płacić takie same podatki jak w Szwecji, to tylko zakreśli wymownie kółko na czole. W Polsce maksymalny dopuszczalny poziom opodatkowania musi być dużo niższy niż w Szwecji. Powinien też być niższy niż w Unii Europejskiej — w przeciwnym razie nikt nie będzie inwestował w kraju takim jak Polska, jeżeli musi płacić podatki takie same, jak np. w Niemczech!

Tu dochodzimy do sprawy najważniejszej. W Polsce, wbrew temu, co wszyscy sądzą, istnieją tylko dwie partie polityczne. Nazwijmy je — za miesięcznikiem „Więź” — partiami eurofobów i eurogęgaczy. Eurofobowie histeryzują, że obcy kapitał niszczy Polskę, a hipermarkety rujnują straganiarzy. Eurogęgacze dla odmiany jedyne, co potrafią, to powtarzać bezmyślnie w kółko: „musimy wejść do Unii Europejskiej, a w tym celu musimy polskie prawo dostosować do norm europejskich i grzecznie słuchać dyrektyw z Brukseli”, nie zastanawiając się, co to „dostosowywanie do norm europejskich” oznacza, czy jest potrzebne i czy jest korzystne.

Ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Bez obcego kapitału, którego boją się eurofobowie, doganianie Europy zajmie nam setki lat. Jednak aby ten kapitał chciał w Polsce inwestować, to — między innymi — podatki muszą być w Polsce mniejsze niż w Europie. To oznacza, że aby Europę dogonić gospodarczo, Polska nie może dostosowywać się do podatkowych norm europejskich i nie może wprowadzać opodatkowania dochodów na poziomie europejskim!

Zachód to oczywiście doskonale rozumie i właśnie dlatego nalega na podwyższanie w Polsce podatków, obejmowanie VAT–em coraz to nowych grup towarów. Ot, leży przede mną stary numer „Nowego Dziennika” (2 stycznia 2001 roku), w którym przytacza się żądanie niemieckiego ministra finansów Hansa Eichela, aby kraje kandydujące do Unii (w tym Polska) wprowadziły opodatkowanie dochodów odsetek od kapitału na takich samych zasadach, jak w Unii (w Polsce zyski kapitałowe były wtedy wolne od podatku). Wiadomo, że podnoszenie podatków obniży atrakcyjność Polski jako kraju do inwestowania — i o to właśnie chodzi, aby ją obniżyć, pozbywając się tym samym konkurencji! W „dostosowywaniu polskiego prawa podatkowego do norm europejskich” chodzi o to, że Polska powinna pozostać biedna, albowiem kraje bogate chcą pozostać bogate.



Kraje, które nie opodatkują dochodów od kapitału lub opodatkują je łagodniej niż inni, mogłyby przyciągnąć do swoich banków lokaty z zagranicy i powodować ucieczkę oszczędności z innych państw. (...) Nie możemy dopuścić do tego, aby jakiś kraj wyrósł na bastion pieniędzy.



Dokładnie tak powiedział niemiecki minister finansów, a ja się zastanawiam, czy w polskiej polityce jest — oprócz eurofobów i eurogęgaczy — jakaś partia ludzi, którzy słysząc ową wypowiedź, pomyśleli sobie: „I właśnie dlatego my nie dostosujemy się do norm unijnych, bo nam o to chodzi, aby kapitał odciągnąć z Unii i skłonić go do lokowania się w Polsce, po to, aby wyrosła ona na taki bastion pieniędzy, jakiego boi się niemiecki minister”.

Słowem, czy są w Polsce ludzie, którzy nie boją się obcego kapitału, a jednocześnie zamiast bezmyślnie paplać o potrzebie dostosowywania są do wymogów Unii, będą potrafili jej żądania po cichu zbojkotować, jeżeli to leży w naszym narodowym interesie?

I czy w Polsce ktoś jeszcze potrafi myśleć w kategoriach interesu narodowego?

Oto jest pytanie na miarę mądrości Salomona.

Tomasz Włodek

Awatar użytkownika

bartuss1
Lider FORUM (min. 2000)
Lider FORUM (min. 2000)
Posty w temacie: 1
Posty: 8363
Rejestracja: 05 kwie 2006, 17:37
Lokalizacja: Kędzierzyn - Koźle
Kontakt:

#3

Post napisał: bartuss1 » 07 sty 2009, 09:38

zapomnij ze ten kraj będzie kiedys bastionem kasy
https://www.etsy.com/pl/shop/soltysdesign

Awatar użytkownika

triera
ELITA FORUM (min. 1000)
ELITA FORUM (min. 1000)
Posty w temacie: 1
Posty: 1454
Rejestracja: 16 paź 2005, 01:26
Lokalizacja: Świecie

#4

Post napisał: triera » 07 sty 2009, 10:52

Ot takie moje przemyślenia:

Trudno przeprowadzić jakiekolwiek zmiany w prawie wyborczym.
Ale może usunięcie zapisu o automatycznym nabyciu praw wyborczych...
zamiast tego wprowadzenie rejestracji "chęci" głosowania,
połączona z deklaracją udziału.
Jeśli zarejestrowany nie weźmie udziału w wyborach,
zostaje wykreślony i musi ponownie się rejestrować.
Za uprawnionych głosujących zostaną uznani tylko zarejestrowani.
Praktycznie odpada wtedy problem przekroczenia progów wyborczych
(>50% udziału uprawnionych do głosowania).
Drastycznie zmieni się też sytuacja przy referendach, wyborach radnych...
Nikt nie może powiedzieć, że nie może wziąć udziału w wyborach,
a ci z zasady nie głosujący,
(skoro uważają, że i tak nie mają na nic wpływu),
rzeczywiście stracą wpływ na bieg rzeczy w Rzeczypospolitej.

...?


Gdzieś przeczytałem:
- w Włoszech urzędnicy po cichu mówią aby nie przejmować się dyrektywami UE,
bo i tak nikt ich nie przestrzega
- we Francji pomagają ominąć powyższe (nie dotyczy to oczywiście tzw.
obcego kapitału) - sam widziałem na jarmarku stragany z wędlinami
- w Niemczech oczywiście trzeba przestrzegać litery prawa,
ale od czego są 25-cio letnie okresy przejściowe...
- w Polsce niestety wszystko musi być "bardziej",
czyli jeśli w dyrektywie napisano "powinno", "zalecamy"...,
to u nas będzie to obowiązek z systemem restrykcji.
A dochodzą jeszcze do tego błędy w tłumaczeniach...
po wprowadzeniu takiego prawa, nagle okazuje się,
że żadna siła nie jest w stanie wymusić modyfikacji
ewidentnie błędnych zapisów.


margor
Specjalista poziom 2 (min. 300)
Specjalista poziom 2 (min. 300)
Posty w temacie: 1
Posty: 327
Rejestracja: 24 lut 2005, 09:20
Lokalizacja: Warszawa

#5

Post napisał: margor » 08 sty 2009, 17:33

O widzę, że kolega "z pieskiem" zbliża się do wypełniania corocznego zeznania podatkowego.



A mi, lekarz zalecił prozak.....


Pozdrawiam wszystkich sfrustrowanych.

ODPOWIEDZ Poprzedni tematNastępny temat

Wróć do „Na luzie”