Z roszczeniami US to jest tak, że albo US ma rację albo podatnik ma rację. Jeśli podatnik ma rację, a przynajmniej tak uważa, to najpierw idzie się do naczelnika US i próbuje wyjaśnić. Jeśli to nic nie daje, to idzie się do Izby Skarbowej (opłata 40zł) i prosi o interpretację indywidualną. Jeśli to nic (zazwyczaj, niestety) nie daje a podatnik obstaje przy swoim, to po wyczerpaniu 2-instancyjnej możliwości zmiany decyzji US, idzie się do WSA (za pośrednictwem organu którego decyzję się skarży) i za 200zł WSA analizuje sprawę od podstaw. Jeśli WSA jest odmiennego niż podatnik zdania, to idziemy do NSA, ale to już może potrwać ze 2 lata. Ale nie szkodzi, bo odsetki nie są naliczane jeśli taki był wniosek podatnika. Jak dotąd, nie jest do niczego potrzebny drogi prawnik ani nawet tani prawnik. Jeśli NSA tez się nie zgadza a podatnik jest w stanie wykazać że państwo wykorzystuje przewagę która nad nim ma, można powoływać się na Konstytucję, iść do Hagi.
Ale jest też druga możliwość - że podatnik jednak nie ma racji. I wtedy można mieć żal do kogoś (bo przecież nikt nigdy nie ma pretensji do samego siebie), urzędnika, sędziego, ministra, premiera, Pana Boga, mistrza Yody, ale płacić trzeba.
Jaki ma sens pisanie "listów otwartych" do urzędnika (premiera) w którego gestii nie jest rozwiązywanie takich spraw?
Prawo stanowi Sejm, Senat, Prezydent. Urzędnicy je STOSUJĄ. Dopóki nie NADINTERPRETUJĄ, nie ma się do czego przyczepić. A jeśli nadinterpretują, to od tego jest SA.